11 listopada, w dniu naszego wielkiego narodowego święta, na Stadionie Narodowym w Warszawie odbędzie się "19. Sesja Konferencji Stron Ramowej Konwencji Narodów Zjednoczonych w sprawie zmian klimatu - COP19". Czyli mówiąc inaczej, panowie z ONZ w dniu niepodległości, na naszym narodowym stadionie, będą debatować, o tym, jak nam ograniczać wolność- bardzo smutna perspektywa.
Histeryczne dane prezentowane na oficjalnej stronie internetowej konferencji przekonują nas, że to człowiek jest niemal wyłącznym sprawcą obserwowanych zmian klimatu, procesy naturalne to ponoć margines, poza tym, przekonują nas, że to dwutlenek węgla jest ich głównym winowajcą. Z nieoficjalnych źródeł (pochodzących ze środowisk naukowych) dowiedziałem się, że podczas tejże konferencji ma zostać podpisany dekret, który będzie twierdził że człowiek jest odpowiedzialny w 97% za zmiany klimatu!
Jednak fakty jakie ostatnio zostały mi wyłożone przez wysokiej klasy geologa klimatycznego (którego nazwiska nie podam, ponieważ nie była to oficjalna rozmowa), są zupełnie inne. Człowiek ten, zajmujący się badaniem klimatu w przeszłości od dobrych kilkunastu lat, twierdzi, że nie ma nic anormalnego w obecnych zmianach klimatu, nie ma nic anormalnego w obecnym poziomie CO2 w atmosferze, wielokrotnie w historii ziemi poziom był wyższy. Przyznał on także, że żaden szanujący się naukowiec nie przyzna jaki wpływ na klimat ma człowiek, ponieważ nikt, absolutnie nikt, tego nie wie, nikt też nie wie jaki wpływ ma na zmiany klimatu dwutlenek węgla. Oczywiście nie wie tego nikt, oprócz ONZ, które w tej chwili twierdzi, że człowiek ma 90% wpływ na klimat, a jeżeli moje informacje się potwierdzą, po 11 listopada, okaże się że tenże wpływ jest jeszcze silniejszy.
Drugą sprawą jest marginalizacja sił przyrody, każdy pamięta chyba wybuch wulkanu na Islandii w roku bodajże 2010, sparaliżował on ruch lotniczy w połowie europy, jeżeli dwutlenek węgla jest taki groźny, to uwaga, ten wulkan wyemitował podczas tej jednej erupcji, circa tyle CO2, co wszystkie samochody świata jeżdżące bez przerwy przez 5 lat. To wcale nie był duży wulkan, jest sporo większych, takich erupcji w ciągu roku na świecie pewnie jest kilkanaście, do tego sporo erupcji mniejszych, więc gdybyśmy to podsumowali, to prawdopodobnie wulkany produkują wielokrotnie więcej dwutlenku węgla niż człowiek. Używając obrazowego porównania, to tak jakby na wielką kupę śmieci, na którą co dzień kilka tirów zrzuca odpady, przyjeżdżał też 1 Żuk ze śmieciami, coś dorzuca, ale są to ilości dość nieznaczne. Jak potężny wpływ na klimat mogą mieć wulkany i jak potężna jest to siła, można sobie uświadomić, gdy zainteresujemy się starożytnym wybuchem wulkanu na wyspie Santorini (ok 1600lat p.n.e), która oprócz tego, że zmiotła z powierzchni ziemi całą rozwiniętą cywilizację na tej wyspie i spowodowała upadek wszystkich okolicznych, spowodowała że przez dwa lata w całej europie nie było w ogóle lata, 2 letnia ciągła zima, głód i zagłada. Tak potężne siły są marginalizowane, nie wydaję mi się to zbyt poważnym podejściem do tematu, szczególnie gdy robi to, poważna ponoć, instytucja.
Nawet jeżeli ocieplenie klimatu jest faktem, nawet jeżeli człowiek ma na nie jakiś wpływ, to na pewno nie jest to 97% czy nawet 90% i na pewno nikt nie zna dokładnej proporcji. Nawet gdyby panowie z ONZ mieli rację, to dlaczego miałbym się tym przejmować? W naszym klimacie krótsza zima, dłuższe lato i więcej opadów, dla naszego, jednak ciągle rolniczego państwa, to same korzyści i naprawdę twierdzenie, że jest inaczej bo będzie trochę więcej burz, zaleje hel i coś tam jeszcze, jest dość śmieszne.
Ciekawą kwestią jest też topnienie lodowców, zawsze gdy mówi się o ociepleniu klimatu, to pokazuje się dramatyczne zdjęcia ukazujące topniejący i rozpadający się lodowiec, niezorientowani mówią "no no... faktycznie", zorientowani mówią "no i co? przecież ten lodowiec tak się rozpada i topnieje od 10tyś lat, zawsze tak samo". Niech może to będzie podsumowanie tego tekstu, naturalne i odwieczne zjawisko, dziś przypisywane działalności człowieka.
Straszne potwory i super pełzacze
sobota, 9 listopada 2013
piątek, 23 sierpnia 2013
Popartowy banan
Przedmowa:
Jest taki album który, jak na swoją wielkość, jest dość zapomniany, nikt się nad nim nie rozpływa w mediach, pomijany w najpopularniejszych plebiscytach, seriach filmów dokumentalnych, takich jak "Klasyczne albumy rocka". Jednak wielu ludzi ten album lubi, szanuje i do dziś się nim inspiruje, tak samo zainspirował mnie, tym razem nie muzycznie a literacko, wykorzystując motywy z tekstów utworów zawartych na tym albumie stworzyłem krótkie opowiadanie.
Z tekstami Lou Reeda współpracuje się wyjątkowo łatwo, są bardzo plastyczne. Starałem się oddać mroczny klimat tych tekstów, opowiadających głównie o narkotykach, a w sumie o ich przedawkowaniu lub piekielnie ostrym nałogu. Nie należy tego odczytywać jako dokładnego oddania treści tekstów, Velvet Underground & Nico nie jest koncept-albumem w pełnym sensie tego słowa, chociaż na pewno można dostrzec na nim pewien motyw przewodni, który po pewnej obróbce postanowiłem wykorzystać do stworzenia opowiadania. Starałem się zachować ciąg wydarzeń zgodny z kolejnością utworów na płycie, jednak dokonałem pewnych zmian, które spowodowały, że wszystko bardziej "trzyma się kupy". Tak więc przedstawiam opowiadanie zainspirowane kultowym:
Które nieco wzorem biblijnym zatytułowałem:
Księga Banana
Obudził się on w niedzielny poranek, za oknem świtało. Potężny narkotykowy kac odbierał mu możliwość logicznego myślenia, kokainowa paranoja powodowała że ciągle słyszał swoje imię, wołane przez różne kobiety. Wstał, ten stan nie był dla niego niczym nowym, nauczył się radzić sobie z nim przez jakiś czas, do śniadania, na które tradycyjnie jadł tosty z jajkiem, popijał kawą i zaciągał gramem koki, która pozwalała mu na przeżycie kolejnych kilku godzin.
Jest taki album który, jak na swoją wielkość, jest dość zapomniany, nikt się nad nim nie rozpływa w mediach, pomijany w najpopularniejszych plebiscytach, seriach filmów dokumentalnych, takich jak "Klasyczne albumy rocka". Jednak wielu ludzi ten album lubi, szanuje i do dziś się nim inspiruje, tak samo zainspirował mnie, tym razem nie muzycznie a literacko, wykorzystując motywy z tekstów utworów zawartych na tym albumie stworzyłem krótkie opowiadanie.
Z tekstami Lou Reeda współpracuje się wyjątkowo łatwo, są bardzo plastyczne. Starałem się oddać mroczny klimat tych tekstów, opowiadających głównie o narkotykach, a w sumie o ich przedawkowaniu lub piekielnie ostrym nałogu. Nie należy tego odczytywać jako dokładnego oddania treści tekstów, Velvet Underground & Nico nie jest koncept-albumem w pełnym sensie tego słowa, chociaż na pewno można dostrzec na nim pewien motyw przewodni, który po pewnej obróbce postanowiłem wykorzystać do stworzenia opowiadania. Starałem się zachować ciąg wydarzeń zgodny z kolejnością utworów na płycie, jednak dokonałem pewnych zmian, które spowodowały, że wszystko bardziej "trzyma się kupy". Tak więc przedstawiam opowiadanie zainspirowane kultowym:
Które nieco wzorem biblijnym zatytułowałem:
Księga Banana
Obudził się on w niedzielny poranek, za oknem świtało. Potężny narkotykowy kac odbierał mu możliwość logicznego myślenia, kokainowa paranoja powodowała że ciągle słyszał swoje imię, wołane przez różne kobiety. Wstał, ten stan nie był dla niego niczym nowym, nauczył się radzić sobie z nim przez jakiś czas, do śniadania, na które tradycyjnie jadł tosty z jajkiem, popijał kawą i zaciągał gramem koki, która pozwalała mu na przeżycie kolejnych kilku godzin.
Tym razem było jednak inaczej, po imprezie jaka odbyła się w jego domu
poprzedniej nocy, nie miał zbawiennego proszku, ani żadnej innej substancji
która pozwoliłaby mu na funkcjonowanie. Kac zaczął już ustępować głodowi, czuł
się coraz bardziej brudny, coraz bardziej chory, wiedział że ten stan będzie
postępować, wiedział że za godzinę będzie czuł się jak żywy trup. Poszedł do
przedpokoju, opróżnił stojak na parasole, w którym wcześniej było kilka sztuk
nie mogących ochronić już nikogo przed deszczem połamanych parasolowych
ogryzków, sięgnął na dno stojaka i wydobył z niego małe brudne zawiniątko.
Otworzył paczuszkę, były w niej pieniądze, 26 dolarów, akurat na gram koki i
wieczorną działkę heroiny. Resztki kaca wymieszane z głodem powodowały
dreszcze, założył kurtkę, mimo, że było dość ciepło. Wyszedł z domu, wewnętrznie
umierając dotarł metrem na "dwudziestą ósmą", a później na Lexington,
pod numer 125, gdzie czekał na swojego człowieka, a raczej na przyjaciela
którego ten człowiek miał mu sprzedać. Diler nigdy nie jest o czasie, zawsze
się spóźnia. Gdy tak stał czekając podeszło do niego dwóch czarnych gości
szukających zaczepki, jeden z nich zwrócił się do czekającego:
-Co tutaj robisz biały chłopcze? Pewnie chcesz podrywać nasze kobiety.
Przestraszony żywy trup odpowiedział:
-Nie proszę pana, nic z tych rzeczy, proszę mi wybaczyć, ja tutaj tylko czekam na przyjaciela, na mojego człowieka, właśnie idzie.
Z za rogu wyszedł facet, cały ubrany na czarno, w butach jak u Portoryka, na głowie miał duży słomiany kapelusz. Murzyni widząc go odeszli. Diler podszedł do słaniającego się na nogach zombie, wziął pieniądze i podał mu to czego potrzebował, jego chemicznych przyjaciół, syntetyczną nirwanę. Paranoja spotęgowana głodem powodowała, że w metrze mówił do obcych kobiet by były cicho, by nie krzyczały jego imienia. Gdy w końcu dotarł do domu, zjadł swoje śniadanie, poczuł się lepiej, wróciło mu logiczne myślenie, w takich sytuacjach zwykle dochodził do niego rozsądek, zaczynał rozumieć, że takie ostre ćpanie jest jak femme fatale, daje rozkosz, ale doprowadza do zguby, że musi uważać na swój każdy krok, że już i tak jest tylko marionetką w rękach tej złowieszczej istoty, wiedział w co gra, ale nie był w stanie przerwać tej gry, dopił kawę, usiadł w fotelu i na chwilę zasnął. Gdy się obudził stała przed nim jego ostatnia kochanka, 16 letnia Mary, prostytutka która szukała ciepła u żywego trupa, wyglądała pięknie, jak Venus, w futrze z gronostajów i lśniących skórzanych butach. Wstał i chciał podejść do Mary, by tak jak zwykle przytulić ją, jednak gdy tylko ruszył w jej stronę, ona zsiniała, padła na ziemię, z ust wypłynęła jej piana. Uświadomił sobie, że to tylko halucynacje, przypomniał sobie, że Mary nie żyje, że znalazł ją przećpaną w jego łazience dwa tygodnie wcześniej. Nie znalazła ciepła, on nie był w stanie jej go dać, sam go nie miał, biegła przez życie, ale było ono puste, miała tylko narkotyki, więc nimi swoje puste życie skończyła. Nie była to jedyna strata w jego życiu w ostatnim czasie, podobnie skończył jego przyjaciel Harry, Sarah, z którą znał się od 4 roku życia, słyszał też że jego sąsiadka i "koleżanka z pracy" Mary, Margerita skończył tak samo. Nikt nie płakał po tych wszystkich ludziach, oprócz niego. Biedne najniższe warstwy społeczne nowojorskiego tłumu, którym jedynym luksusem jest wyłożona miękko tania trumna. Mary była piękna, elegancka w ruchach, dobrze wychowana, można było odnieść wrażenie że jest księżniczką, arystokratką, była najelegantszą dziwką w Nowym Jorku, a pewnie i w całych stanach. Bywała na salonach jako pani do towarzystwa dla bogaczy, ale opuszczała je nad ranem jak kopciuszek, obdarta z wszelkiej godności, seksualnie wykorzystana na wszelkie możliwe sposoby, bogatsza o kilkaset dolarów, z których i tak siedemdziesiąt procent zabierał jej "opiekun". Wówczas szukała schronienia u Niego, kochanka, dawał jej złudne poczucie bezpieczeństwa, domu, ale na krótko, gdyż on stawał się coraz bardziej nieobecny, coraz bardziej odlatywał, początki paranoi, heroina, głód, kac, tosty, jajka, kawa, koka, Lexington, heroina, Mary traciła ostatni punkt oparcia na tym świecie, nikt nie przywracał jej straconej godności, nikt nie pomagał jej radzić sobie z jej kruchą psychiką, uciekła w to, co zniszczyło jej ostatnią opokę, w narkotyki, wcześniej niemal czysta, teraz zaczęła od razu od heroiny, chciała się zniszczyć, nie mogła już dalej sprzedawać swojego pięknego ciała, nie dała rady, bez wsparcia, skończyła ze sobą. On był tego świadomy, wiedział, że to przez niego, że gdyby był przy niej, jej piękno by trwało, mimo tego że było ono towarem, dalej było pięknem, czymś co jest potrzebne na świecie, czymś co daje światu równowagę, w nocy było towarem, w dzień mogło być jego szczęściem, mogło zaspokajać jego potrzeby estetyczne, mogło dawać mu miłość, jednak on jej nie chciał, wiedział, że nie jest w stanie tego zrobić, wiedział, że to się nie uda, znał siebie, wiedział że w jego życiu już nie ma odwrotu i wiedział, że Mary pójdzie na dno razem z nim, ale nie wiedział jak ma to zmienić. Gdy przedawkowała, odchodziła od niego każdej nocy, widział jak wychodzi z domu i idzie ulicą, widział jak zostawia zimno gównianego ćpuna i odchodzi do kogoś lepszego, odlatuje niczym ptak, ale to były tylko wizualizacje jego podświadomości, za życia nigdy tego nie zrobiła, nawet o tym nie pomyślała, on był jedynym mężczyzną którego w życiu pokochała, pierwszym i ostatnim. Nie była w stanie go zostawić inaczej niż umierając. Siedząc w ciemnym pokoju znów ją widział, jak odchodzi w dal ulicą, jak odlatuje ku ciemności, znów płakał, jak każdej nocy od dwóch tygodni. W takiej sytuacji zawsze brał "w żyłę", dawało mu to ukojenie, zapominał, nie martwił się, czuł się prawdziwym mężczyzną, umierały w nim resztki ludzkich uczuć, była to śmierć gorsza od śmierci organizmu, ale nie martwił się wtedy ani o Mary, ani o całe to brudne miasto, ani o kraj, o nic, miał w dupie wszystko, heroina płynęła w jego żyłach, była jego żoną, jego życiem. Tym razem postanowił przestać się martwić po raz ostatni, szykował się na pieśń czarnych aniołów, którzy będą opiewać jego śmierć, śmierć klauna, europejskiego syna, którego wykończył ten świat. Obrzydliwy rynsztok Nowego Jorku wyjałowił go z człowieczeństwa, zniszczył jego i niemal wszystkich na których mu kiedykolwiek zależało, lekarstwem była podwójna dawka syntetycznej nirwany, prowadząca do ostatecznego rozwiązania jego marnego życia, jedyna nirwana jaką mógł osiągnąć- śmierć przez przedawkowanie, odszedł.
-Co tutaj robisz biały chłopcze? Pewnie chcesz podrywać nasze kobiety.
Przestraszony żywy trup odpowiedział:
-Nie proszę pana, nic z tych rzeczy, proszę mi wybaczyć, ja tutaj tylko czekam na przyjaciela, na mojego człowieka, właśnie idzie.
Z za rogu wyszedł facet, cały ubrany na czarno, w butach jak u Portoryka, na głowie miał duży słomiany kapelusz. Murzyni widząc go odeszli. Diler podszedł do słaniającego się na nogach zombie, wziął pieniądze i podał mu to czego potrzebował, jego chemicznych przyjaciół, syntetyczną nirwanę. Paranoja spotęgowana głodem powodowała, że w metrze mówił do obcych kobiet by były cicho, by nie krzyczały jego imienia. Gdy w końcu dotarł do domu, zjadł swoje śniadanie, poczuł się lepiej, wróciło mu logiczne myślenie, w takich sytuacjach zwykle dochodził do niego rozsądek, zaczynał rozumieć, że takie ostre ćpanie jest jak femme fatale, daje rozkosz, ale doprowadza do zguby, że musi uważać na swój każdy krok, że już i tak jest tylko marionetką w rękach tej złowieszczej istoty, wiedział w co gra, ale nie był w stanie przerwać tej gry, dopił kawę, usiadł w fotelu i na chwilę zasnął. Gdy się obudził stała przed nim jego ostatnia kochanka, 16 letnia Mary, prostytutka która szukała ciepła u żywego trupa, wyglądała pięknie, jak Venus, w futrze z gronostajów i lśniących skórzanych butach. Wstał i chciał podejść do Mary, by tak jak zwykle przytulić ją, jednak gdy tylko ruszył w jej stronę, ona zsiniała, padła na ziemię, z ust wypłynęła jej piana. Uświadomił sobie, że to tylko halucynacje, przypomniał sobie, że Mary nie żyje, że znalazł ją przećpaną w jego łazience dwa tygodnie wcześniej. Nie znalazła ciepła, on nie był w stanie jej go dać, sam go nie miał, biegła przez życie, ale było ono puste, miała tylko narkotyki, więc nimi swoje puste życie skończyła. Nie była to jedyna strata w jego życiu w ostatnim czasie, podobnie skończył jego przyjaciel Harry, Sarah, z którą znał się od 4 roku życia, słyszał też że jego sąsiadka i "koleżanka z pracy" Mary, Margerita skończył tak samo. Nikt nie płakał po tych wszystkich ludziach, oprócz niego. Biedne najniższe warstwy społeczne nowojorskiego tłumu, którym jedynym luksusem jest wyłożona miękko tania trumna. Mary była piękna, elegancka w ruchach, dobrze wychowana, można było odnieść wrażenie że jest księżniczką, arystokratką, była najelegantszą dziwką w Nowym Jorku, a pewnie i w całych stanach. Bywała na salonach jako pani do towarzystwa dla bogaczy, ale opuszczała je nad ranem jak kopciuszek, obdarta z wszelkiej godności, seksualnie wykorzystana na wszelkie możliwe sposoby, bogatsza o kilkaset dolarów, z których i tak siedemdziesiąt procent zabierał jej "opiekun". Wówczas szukała schronienia u Niego, kochanka, dawał jej złudne poczucie bezpieczeństwa, domu, ale na krótko, gdyż on stawał się coraz bardziej nieobecny, coraz bardziej odlatywał, początki paranoi, heroina, głód, kac, tosty, jajka, kawa, koka, Lexington, heroina, Mary traciła ostatni punkt oparcia na tym świecie, nikt nie przywracał jej straconej godności, nikt nie pomagał jej radzić sobie z jej kruchą psychiką, uciekła w to, co zniszczyło jej ostatnią opokę, w narkotyki, wcześniej niemal czysta, teraz zaczęła od razu od heroiny, chciała się zniszczyć, nie mogła już dalej sprzedawać swojego pięknego ciała, nie dała rady, bez wsparcia, skończyła ze sobą. On był tego świadomy, wiedział, że to przez niego, że gdyby był przy niej, jej piękno by trwało, mimo tego że było ono towarem, dalej było pięknem, czymś co jest potrzebne na świecie, czymś co daje światu równowagę, w nocy było towarem, w dzień mogło być jego szczęściem, mogło zaspokajać jego potrzeby estetyczne, mogło dawać mu miłość, jednak on jej nie chciał, wiedział, że nie jest w stanie tego zrobić, wiedział, że to się nie uda, znał siebie, wiedział że w jego życiu już nie ma odwrotu i wiedział, że Mary pójdzie na dno razem z nim, ale nie wiedział jak ma to zmienić. Gdy przedawkowała, odchodziła od niego każdej nocy, widział jak wychodzi z domu i idzie ulicą, widział jak zostawia zimno gównianego ćpuna i odchodzi do kogoś lepszego, odlatuje niczym ptak, ale to były tylko wizualizacje jego podświadomości, za życia nigdy tego nie zrobiła, nawet o tym nie pomyślała, on był jedynym mężczyzną którego w życiu pokochała, pierwszym i ostatnim. Nie była w stanie go zostawić inaczej niż umierając. Siedząc w ciemnym pokoju znów ją widział, jak odchodzi w dal ulicą, jak odlatuje ku ciemności, znów płakał, jak każdej nocy od dwóch tygodni. W takiej sytuacji zawsze brał "w żyłę", dawało mu to ukojenie, zapominał, nie martwił się, czuł się prawdziwym mężczyzną, umierały w nim resztki ludzkich uczuć, była to śmierć gorsza od śmierci organizmu, ale nie martwił się wtedy ani o Mary, ani o całe to brudne miasto, ani o kraj, o nic, miał w dupie wszystko, heroina płynęła w jego żyłach, była jego żoną, jego życiem. Tym razem postanowił przestać się martwić po raz ostatni, szykował się na pieśń czarnych aniołów, którzy będą opiewać jego śmierć, śmierć klauna, europejskiego syna, którego wykończył ten świat. Obrzydliwy rynsztok Nowego Jorku wyjałowił go z człowieczeństwa, zniszczył jego i niemal wszystkich na których mu kiedykolwiek zależało, lekarstwem była podwójna dawka syntetycznej nirwany, prowadząca do ostatecznego rozwiązania jego marnego życia, jedyna nirwana jaką mógł osiągnąć- śmierć przez przedawkowanie, odszedł.
poniedziałek, 17 grudnia 2012
Syrena Sport- niespełnione nadzieje polskiego...dziennikarstwa.
Polska motoryzacja nigdy nie była mocno rozwinięta, większość pojazdów produkowanych na naszych terenach od odzyskania niepodległości w roku 1918 to różnego rodzaju produkcje licencyjne, lub pochodne tychże. Było oczywiście kilka wyjątków, jednym z nich był samochód Syrena, nawet bliskie pokrewieństwo techniczne z DKW niewiele ujmuje temu pojazdowi pod względem "polskości". W latach 50' był to "samochód popularny na miarę naszych możliwości", pełen wad i z małą ilością zalet, technicznie opóźniony o jakieś 20 lat, z rachitycznym silnikiem dwusuwowym, spokrewnionym z silnikiem napędowym od motopompy, wykonany z kiepskich materiałów, z raczej marną dokładnością wykonania. Jednak samochód ten stwarzał jakąś nadzieję na przemieszczanie się własnym samochodem, ludzi którzy nawet nie mieli nadziei że będzie ich stać na Warszawę czy, tym bardziej, samochód zachodni.
Syrena byłą zaprojektowana w FSO, co powodowało że inżynierowie, zresztą wysokiej klasy, ale nie mający dobrych warunków, od razu mieli w planach modernizację. W tamtych czasach nie było komputerowej symulacji, więc wszelkie rozwiązania należało sprawdzić ostatecznie eksperymentalnie, tak powstała koncepcja zbudowania pewnego pojazdu, o którym w tym artykule ma być mowa.
Postanowiono zbudować, z dzisiejszego punktu widzenia "concept car" czy jak się wówczas mówiło w USA "dream car", przy czym to drugie określenie bardziej tutaj pasuje, ponieważ współczesne "concepty" bardzo rzadko są wyposażone w realne rozwiązania techniczne. Opracowano nowe zawieszenie tylne oparte na drążkach skrętnych, nowy silnik, które planowano wprowadzić do modelu bazowego, czyli do zwyczajnej Syreny, oraz sprawdzono możliwość użycia kompozytów epoksydowych w produkcji nadwozi samochodowych. Syrena Sport była konstrukcją pseudo-samonośną (płyta podłogowa pełniła de-facto funkcję ramy, rozwiązanie bliższe Garbusowi niż Syrenie), wszystkie te rozwiązania zainstalowano do samochodu, którego nikt, nigdy nie chciał produkować seryjnie. Faktycznie powstał samochód ładny, w miarę nowoczesny i mający (w częściach) jakąś perspektywę, jednak na pewno nie w formie samochodu sportowego. Cały plan polegał na tym że na Syrenie Sport testujemy rozwiązania, które można by wprowadzić do kolejnego modelu Syreny, czyli modelu 102. Planowano wykorzystać silnik i zawieszenie, oraz w miarę możliwości nową koncepcję konstrukcji nadwozia, jednak to była już bardziej odległa perspektywa. Zawieszenie "wylądowało" także w innym prototypie, w mikrobusie, który mimo dużo większych szans na produkcję, nigdy nie wyszedł z fazy testów. Syrenę Sport później zwyczajnie skasowano, bo zajmowała miejsce w magazynie, a w mniemaniu władz fabryki i państwa, nie przedstawiała ona sobą większej wartości. Okazało się że wysiłek inżynierów poszedł na marne, bo żadne z rozwiązań nigdy nie weszło do produkcji w Syrenie, nawet w modelu 105 jedynym "śladem" po Sporcie mógłby być "lewarek" zmiany biegów w podłodze...
Po roku 1989 setki dziennikarzy i pseudo-dziennikarzy znęcało się nad Syreną Sport, pisząc o niej jako o niespełnionej nadziei polskiej motoryzacji i konkurencji dla Ferrari... narosło pełno legend, pełno kłamstw i niedomówień, wymyślano różne historie, łącznie z tym że to sam Stalin pośmiertnie wyszedł z mauzoleum i skasował ten samochód, później wszystko przycichło, ostatnie kilka lat było dość wolne od rozmów i "artykułów" o Syrenie Sport. Wszystko zmieniło się gdy pewien starszy już pan, wkładając w to pewnie dużo pracy i pieniędzy zbudował "replikę" tego samochodu. Nazywanie tego repliką to lekka przesada, samochód nie trzyma proporcji oryginału, ma totalnie nieodpowiednią linię dachu i w zbyt wielu szczegółach rożni się od protoplasty, co nie przeszkadzało się dziennikarzom niemal masturbować na jej widok. Można by to wybaczyć "dziennikarzom" z TVN Meteo czy tam Turbo oraz innych mediów pełnych ignoranckiego bełkotu bez większego sensu, gdzie na temat motoryzacji pojęcie ma może 1 na 1000 (słynny Mikiciuk tak naprawdę ma wielkie braki, a jego muzeum to kpina i profanacja). Jednak gdy w prasie "branżowej" jest to sprawa niemal niewybaczalna. Znowu zaczęły powtarzać się te same mity i bzdury znowu zaczęto mówić o "niespełnionej nadziei" o produkcji seryjnej, o konkurencji dla Ferrari, Stalinie, Gierku i innych ludziach, całkiem zapominając o tym czym tak naprawdę ten samochód był. Zaczęto z wielką pompą obwozić kit car tylko z grubsza przypominający Syrenę Sport, po kraju, wmawiając ludziom że wygląda "jak prawdziwa", ale ona wygląda tylko "prawie jak prawdziwa", a jak słusznie mawiała pewna reklama "prawie robi wielką różnicę". Teraz w Szczecinie grupa młodych ludzi pracuje nad porządną repliką Syreny Sport, wykorzystuje komputery, nowoczesne technologie, by odtworzyć wiernie ten ciekawy pojazd. Moim zdaniem ta praca przejdzie, niestety, zupełnie niezauważona, jako "ta druga" i w wyobraźni ludzi którzy nie maja prawa pamiętać oryginału, a nie zainteresują się sprawą dogłębniej, jako obraz "prawdziwej" Syreny Sport utkwi obraz tego niedopracowanego rzemieślniczego Kit Cara. Doceniam pracę człowieka który ten pojazd zbudował, napracował się, zrobił tak jak mu się podobało i jak umiał, jednak szczerze mam dość dziennikarzy którzy są opłacani za pisanie bajek i legend na łamach poważnych mediów.
(na zdjęciu widać zaburzoną linię dachu, oraz proporcje nadwozia w replice)
Jeżeli Syrena Sport nie spełniła czyiś nadziei to tylko i wyłącznie współczesnych dziennikarzy, no chyba że brać pod uwagę niewykorzystanie nowych rozwiązań technicznych, jednak nigdy nie widziałem żeby jakiś dziennikarz o tym wspomniał. Syrena jest tutaj pretekstem, bo tutaj nie chodzi o ten mały czerwony samochodzik, tutaj chodzi o niefachowość dziennikarzy, którzy łapią się za wszystko, nawet gdy nie mają pojęcia i całą swoją wiedzę na dany temat opierają na pobieżnym przejrzeniu internetu. Zauważyłem że ludzie bardzo mocno wierzą takim "żurnalistom", fakt, po co w takiej sprawie miałby ktoś kłamać, to nie polityka. Owszem, nikt tutaj nie kłamie, mówią zgodnie ze swoją wiedzą, która jest po prostu bardzo niska. Więc mimo że nie kłamią, to wprowadzają ludzi w błąd.
Syrena byłą zaprojektowana w FSO, co powodowało że inżynierowie, zresztą wysokiej klasy, ale nie mający dobrych warunków, od razu mieli w planach modernizację. W tamtych czasach nie było komputerowej symulacji, więc wszelkie rozwiązania należało sprawdzić ostatecznie eksperymentalnie, tak powstała koncepcja zbudowania pewnego pojazdu, o którym w tym artykule ma być mowa.
Postanowiono zbudować, z dzisiejszego punktu widzenia "concept car" czy jak się wówczas mówiło w USA "dream car", przy czym to drugie określenie bardziej tutaj pasuje, ponieważ współczesne "concepty" bardzo rzadko są wyposażone w realne rozwiązania techniczne. Opracowano nowe zawieszenie tylne oparte na drążkach skrętnych, nowy silnik, które planowano wprowadzić do modelu bazowego, czyli do zwyczajnej Syreny, oraz sprawdzono możliwość użycia kompozytów epoksydowych w produkcji nadwozi samochodowych. Syrena Sport była konstrukcją pseudo-samonośną (płyta podłogowa pełniła de-facto funkcję ramy, rozwiązanie bliższe Garbusowi niż Syrenie), wszystkie te rozwiązania zainstalowano do samochodu, którego nikt, nigdy nie chciał produkować seryjnie. Faktycznie powstał samochód ładny, w miarę nowoczesny i mający (w częściach) jakąś perspektywę, jednak na pewno nie w formie samochodu sportowego. Cały plan polegał na tym że na Syrenie Sport testujemy rozwiązania, które można by wprowadzić do kolejnego modelu Syreny, czyli modelu 102. Planowano wykorzystać silnik i zawieszenie, oraz w miarę możliwości nową koncepcję konstrukcji nadwozia, jednak to była już bardziej odległa perspektywa. Zawieszenie "wylądowało" także w innym prototypie, w mikrobusie, który mimo dużo większych szans na produkcję, nigdy nie wyszedł z fazy testów. Syrenę Sport później zwyczajnie skasowano, bo zajmowała miejsce w magazynie, a w mniemaniu władz fabryki i państwa, nie przedstawiała ona sobą większej wartości. Okazało się że wysiłek inżynierów poszedł na marne, bo żadne z rozwiązań nigdy nie weszło do produkcji w Syrenie, nawet w modelu 105 jedynym "śladem" po Sporcie mógłby być "lewarek" zmiany biegów w podłodze...
Po roku 1989 setki dziennikarzy i pseudo-dziennikarzy znęcało się nad Syreną Sport, pisząc o niej jako o niespełnionej nadziei polskiej motoryzacji i konkurencji dla Ferrari... narosło pełno legend, pełno kłamstw i niedomówień, wymyślano różne historie, łącznie z tym że to sam Stalin pośmiertnie wyszedł z mauzoleum i skasował ten samochód, później wszystko przycichło, ostatnie kilka lat było dość wolne od rozmów i "artykułów" o Syrenie Sport. Wszystko zmieniło się gdy pewien starszy już pan, wkładając w to pewnie dużo pracy i pieniędzy zbudował "replikę" tego samochodu. Nazywanie tego repliką to lekka przesada, samochód nie trzyma proporcji oryginału, ma totalnie nieodpowiednią linię dachu i w zbyt wielu szczegółach rożni się od protoplasty, co nie przeszkadzało się dziennikarzom niemal masturbować na jej widok. Można by to wybaczyć "dziennikarzom" z TVN Meteo czy tam Turbo oraz innych mediów pełnych ignoranckiego bełkotu bez większego sensu, gdzie na temat motoryzacji pojęcie ma może 1 na 1000 (słynny Mikiciuk tak naprawdę ma wielkie braki, a jego muzeum to kpina i profanacja). Jednak gdy w prasie "branżowej" jest to sprawa niemal niewybaczalna. Znowu zaczęły powtarzać się te same mity i bzdury znowu zaczęto mówić o "niespełnionej nadziei" o produkcji seryjnej, o konkurencji dla Ferrari, Stalinie, Gierku i innych ludziach, całkiem zapominając o tym czym tak naprawdę ten samochód był. Zaczęto z wielką pompą obwozić kit car tylko z grubsza przypominający Syrenę Sport, po kraju, wmawiając ludziom że wygląda "jak prawdziwa", ale ona wygląda tylko "prawie jak prawdziwa", a jak słusznie mawiała pewna reklama "prawie robi wielką różnicę". Teraz w Szczecinie grupa młodych ludzi pracuje nad porządną repliką Syreny Sport, wykorzystuje komputery, nowoczesne technologie, by odtworzyć wiernie ten ciekawy pojazd. Moim zdaniem ta praca przejdzie, niestety, zupełnie niezauważona, jako "ta druga" i w wyobraźni ludzi którzy nie maja prawa pamiętać oryginału, a nie zainteresują się sprawą dogłębniej, jako obraz "prawdziwej" Syreny Sport utkwi obraz tego niedopracowanego rzemieślniczego Kit Cara. Doceniam pracę człowieka który ten pojazd zbudował, napracował się, zrobił tak jak mu się podobało i jak umiał, jednak szczerze mam dość dziennikarzy którzy są opłacani za pisanie bajek i legend na łamach poważnych mediów.
(na zdjęciu widać zaburzoną linię dachu, oraz proporcje nadwozia w replice)
Jeżeli Syrena Sport nie spełniła czyiś nadziei to tylko i wyłącznie współczesnych dziennikarzy, no chyba że brać pod uwagę niewykorzystanie nowych rozwiązań technicznych, jednak nigdy nie widziałem żeby jakiś dziennikarz o tym wspomniał. Syrena jest tutaj pretekstem, bo tutaj nie chodzi o ten mały czerwony samochodzik, tutaj chodzi o niefachowość dziennikarzy, którzy łapią się za wszystko, nawet gdy nie mają pojęcia i całą swoją wiedzę na dany temat opierają na pobieżnym przejrzeniu internetu. Zauważyłem że ludzie bardzo mocno wierzą takim "żurnalistom", fakt, po co w takiej sprawie miałby ktoś kłamać, to nie polityka. Owszem, nikt tutaj nie kłamie, mówią zgodnie ze swoją wiedzą, która jest po prostu bardzo niska. Więc mimo że nie kłamią, to wprowadzają ludzi w błąd.
sobota, 29 września 2012
Rambo- powrót do domu, którego nie ma.
Felieton może zawierać znaczące szczegóły dotyczące fabuły filmów z serii "Rambo"
W mainstreamowej świadomości Seria filmów o Johnie Rambo jest brutalnym kinem akcji, w którym główne role odgrywa, oprócz Sylvestra Stallone, huk karabinowych strzałów, krew i masakra. Jadnak gdyby popatrzeć na te filmy trochę z innej perspektywy, można dostrzec że te filmy pokazują coś jeszcze. Rambo nie jest bezlitosnym brutalem, odczuwa emocje, przeżywa.
W pierwszej części serii, znanej w Polsce pod tytułem "Rambo- Pierwsza Krew", główny bohater,
W "Trójce", Rambo zaszył się w Azji, gdzie odnajduje go Trautman, chce by dostarczył broń Afgańskim rebeliantom, walczącymi z wojskami radzieckimi. John odmawia, nie chce wracać do wojny, jednak gdy dowiaduje się że pułkownik wpadł w zasadzkę, próbując wykonać tą misję, postanawia wrócić i uwolnić swojego przyjaciela, jednak nie walczy już za Amerykę, czy przeciw Ameryce, a jedynie za swojego przyjaciela i za siebie. Na tym można by skończyć opisywanie 3 części przygód Rambo, dalej mamy niestety już bardzo prostą, chociaż świetnie nakręconą, akcję, której ostatecznym przesłaniem jest "Afgańczycy byli bohaterami, walczyli z komunistami", które z dzisiejszej perspektywy wydaję się totalnie absurdalne, ci sami ludzie teraz walczą z Amerykanami, ale już w USA filmu gloryfikującego ich działania nie nakręcą. Rambo miał zniknąć już ostatecznie, jednak okazało się że owa postać ma jeszcze potencjał w XXI wieku.
Sylvester Stalonne, na bazie sentymentalnego kina akcji, zaczął tworzyć filmy odwołujące się wzorcami do kina lat 80', robiąc to dość zgrabnie, wszystko zaczęło się od dość ciekawego powrotu Rocky'ego Balboa, legendarnego filmowego boksera, który powrócił w 2006 roku. Dwa lata później Stallone wskrzesił dla kin także postać Rambo, jednak jest to film trochę oderwany od reszty serii. Jest przede wszystkim bardzo przerysowany w formie, nad wyraz brutalny i krwawy, momentami niemal Taratinowsko groteskowy, był bardziej wstępem do gwiazdorsko obsadzonej serii "Niezniszczalni" niż kolejną odsłoną serii Rambo. W tej koncepcji film jest bardzo dobry, miło się go ogląda, nie jest to faktycznie Tarantino, ale to podobny nurt, który Stallone rozwija w serii "Niezniszczalni", gdzie gwiazdy kina akcji autoironicznie prezentują swoje zdolności, ma to w sobie coś z postmodernistycznych dzieł, najbliżej chyba do niektórych filmów Rodrigueza, które czerpią z podobnych wzorców, mam tutaj na myśli "Desperado 2" czy "Planet Terror", jeżeli tak oglądać ostatnie filmy akcji spod ręki Sly'a to wydaję się że Stallone znalazł w końcu styl w którym może się realizować, pozornie powielając stare wzorce, a w rzeczywistości lekko się nimi bawić.
W mainstreamowej świadomości Seria filmów o Johnie Rambo jest brutalnym kinem akcji, w którym główne role odgrywa, oprócz Sylvestra Stallone, huk karabinowych strzałów, krew i masakra. Jadnak gdyby popatrzeć na te filmy trochę z innej perspektywy, można dostrzec że te filmy pokazują coś jeszcze. Rambo nie jest bezlitosnym brutalem, odczuwa emocje, przeżywa.
W pierwszej części serii, znanej w Polsce pod tytułem "Rambo- Pierwsza Krew", główny bohater,
który w
Wietnamie był maszyną do zabijania, stał się tam bohaterem, po powrocie „do
domu” nie ma gdzie się podziać, postanawia więc udać się do swojego przyjaciela
z wojska, niestety nie trafił zbyt dobrze, jego kumpel był martwy od jakiegoś
czasu, a okoliczny szeryf nienawidzi byłych żołnierzy, obwiniając ich o dziwne
zachowania i pijaństwo. John mimo że psychicznie rozbity i samotny, jest także
twardzielem i mimo sprzeciwu szeryfa postanawia w mieście zostać, co powoduje
że stróż prawa aresztuje go za „włóczęgostwo”.
Na posterunku Rambo jest obdarty
z resztek czci i szacunku należnego bohaterowi wojennemu, prowincjonalni
gliniarze traktują go jak najgorszego śmiecia, wręcz go torturują. Całe to
zachowanie skłania Rambo do ucieczki w góry. Schwytać byłego komandosa nie
pomaga ani helikopter, ani gwardia narodowa. Ciąg wydarzeń prowadzi do
finałowego monologu Rambo, który płacząc jak dziecko przed swoim byłym dowódcą, pułkownikiem Trautmanem, wypowiada słowa będące rozprawą ze Stanami
zjednoczonymi Ameryki północnej. „Pierwsza Krew” jest jedną z najbardziej
dosłownych rozpraw z tym jak traktowano żołnierzy wracających z przegranej
wojny, mimo że może wydawać się że w całym bieganiu po górach byłego komandosa
nie ma głębszego przesłania, to film ten jest czymś więcej niż tylko filmem
akcji, może stawianie go w jednym rzędzie z „Czasem Apokalipsy” byłoby błędem,
ale w swojej przerysowanej stylistyce „Rambo, Pierwsza Krew” mówi o tym że w USA gardziło się bohaterami
wojny wietnamskiej, mówi o tym bardzo dosłownie, a płaczący Stallone, mówiący o
tym że na wojnie był bohaterem, a w „domu” może być najwyżej parkingowym, jest
tego najsilniejszą z możliwych manifestacji. Zrezygnowany poddaje się i trafia do więzienia, gdzie spotykamy go w filmie "Rambo 2" (First Blood Part II).
Druga część, kultowego dziś cyklu, przedstawia nam misję Johna Rambo, wyciągniętego z więzienia przez Trautmana, która ma polegać na zdobyciu dowodów na to że Wietnamczycy przetrzymują amerykańskich jeńców. Od początku wszystko idzie źle. Murdock, przedstawiciel służb specjalnych i dowódca całej operacji ma Rambo za śmiecia i nie wierzy że cokolwiek znajdzie. John wyskakując z samolotu zaczepia się o pojazd i traci większość sprzętu, jednak wykonuje misję, zakochując się po drodze, z wzajemnością, w łączniczce, zdobywa dowód w postaci uwolnionego z obozu Amerykanina, jednak Murdock, któremu zależało na tym żeby dowodów nie było (tak będzie taniej i łatwiej politycznie), odwołuje śmigłowiec. Kraj znowu zdradza Johna, a on sam trafia do Wietnamskiej niewoli, gdzie oficerowie radzieccy chcą wymusić na nim "zeznania", które miałyby odwieść USA od wysyłania następnych żołnierzy. Z pomocą przychodzi wspomniana łączniczka, Co Bao. John ucieka, zabierając ze sobą więźniów i porywając helikopter (co zaskakujące radzieccy oficerowie latają "Black Hawkiem", słynnym amerykańskim śmigłowcem, właśnie ten helikopter kradnie Rambo). Rosjanie ruszają w pościg, w którym ginie ukochana Johna, ale udaje mu się uciec, dolatuje do bazy, Murdock jest przekonany że Rambo chce go zabić, jednak wyładowuje on swoją złość na komputerach i odchodzi znów wypowiadając finałowy monolog, w którym mówi że nie on jest bohaterem, a ci ludzie których uwolnił i że Ameryka dla niego już nic nie znaczy.
W "Trójce", Rambo zaszył się w Azji, gdzie odnajduje go Trautman, chce by dostarczył broń Afgańskim rebeliantom, walczącymi z wojskami radzieckimi. John odmawia, nie chce wracać do wojny, jednak gdy dowiaduje się że pułkownik wpadł w zasadzkę, próbując wykonać tą misję, postanawia wrócić i uwolnić swojego przyjaciela, jednak nie walczy już za Amerykę, czy przeciw Ameryce, a jedynie za swojego przyjaciela i za siebie. Na tym można by skończyć opisywanie 3 części przygód Rambo, dalej mamy niestety już bardzo prostą, chociaż świetnie nakręconą, akcję, której ostatecznym przesłaniem jest "Afgańczycy byli bohaterami, walczyli z komunistami", które z dzisiejszej perspektywy wydaję się totalnie absurdalne, ci sami ludzie teraz walczą z Amerykanami, ale już w USA filmu gloryfikującego ich działania nie nakręcą. Rambo miał zniknąć już ostatecznie, jednak okazało się że owa postać ma jeszcze potencjał w XXI wieku.
Sylvester Stalonne, na bazie sentymentalnego kina akcji, zaczął tworzyć filmy odwołujące się wzorcami do kina lat 80', robiąc to dość zgrabnie, wszystko zaczęło się od dość ciekawego powrotu Rocky'ego Balboa, legendarnego filmowego boksera, który powrócił w 2006 roku. Dwa lata później Stallone wskrzesił dla kin także postać Rambo, jednak jest to film trochę oderwany od reszty serii. Jest przede wszystkim bardzo przerysowany w formie, nad wyraz brutalny i krwawy, momentami niemal Taratinowsko groteskowy, był bardziej wstępem do gwiazdorsko obsadzonej serii "Niezniszczalni" niż kolejną odsłoną serii Rambo. W tej koncepcji film jest bardzo dobry, miło się go ogląda, nie jest to faktycznie Tarantino, ale to podobny nurt, który Stallone rozwija w serii "Niezniszczalni", gdzie gwiazdy kina akcji autoironicznie prezentują swoje zdolności, ma to w sobie coś z postmodernistycznych dzieł, najbliżej chyba do niektórych filmów Rodrigueza, które czerpią z podobnych wzorców, mam tutaj na myśli "Desperado 2" czy "Planet Terror", jeżeli tak oglądać ostatnie filmy akcji spod ręki Sly'a to wydaję się że Stallone znalazł w końcu styl w którym może się realizować, pozornie powielając stare wzorce, a w rzeczywistości lekko się nimi bawić.
piątek, 14 września 2012
Weganizm- na skraju obłędu.
Kiedyś przypadkiem natrafiłem na pewien wywiad zatytułowany "Mama weganka" (treść wywiadu), czytając go nie mogłem się oprzeć wrażeniu że ktoś jest tu nienormalny, ale w sumie byłem dość pewny że ja trzymam się w normach "normalności", więc stwierdziłem że nienormalna jest autorka wywiadu i jej rozmówczyni, ze względu że na owym portalu istnieje cenzura i kiedyś zostawiony tam komentarz został skasowany, postanowiłem napisać o tym u siebie.
A więc zacznijmy egzekucję na braku podstawowej wiedzy pani weganki:
"Podstawowym jedzeniem Einara (jej syna- przyp. mój) do 11 miesiąca życia było moje mleko. Dopiero później zaczął bardziej interesować się jedzeniem"
Dla dziecka już około 5-6 miesiąca życia mleko matki jest jak woda, zawiera za mało składników odżywczych by dziecko mogło się nim najeść, nie ma też już wpływu na jego odporność, były nawet przypadki na zachodzie że dziecko karmione tylko piersią umierało zwyczajnie z głodu, zapadł nawet jakiś wyrok sądowny w tej sprawie. Co gorsze w dalszej części artykułu dowiadujemy się, że już ponad roczne dziecko, dalej na śniadanie dostaje tylko mleko z piersi, a dopiero po jakimś czasie faktyczne jedzenie.
"Nie podajemy mu żadnych suplementów. Nie dostaje też witaminy D3. Witaminę D czerpiemy ze słońca, na którym spędzamy tyle czasu, ile to możliwe"
Wcześniej ta pani mówi " Po ogólniaku rozpoczęłam filozofię, którą rzuciłam po 2 miesiącach… to nie było dla mnie", czytając powyższe zdanie dochodzę do wniosku że podstawówkę też rzuciła przed 6 klasą, bo to nie było dla niej. Witamina D3 owszem powstaje pod wpływem promieni słonecznych, ale tutaj mamy jakiś przedziwny kreacjonizm, powstaje ze słońca, z fotonów, czyli w gruncie rzeczy z niczego, ktoś ewidentnie nie doczytał że witamina D3 powstaje z 7-Dehydrocholesterolu, pochodnej cholesterolu, owszem pod wpływem UV, ale najpierw ten związek musi się w skórze znaleźć, a by się znalazł musimy najpierw mieć cholesterol. Wiem że to trudno zrozumieć niektórym, ale nic nie bierze się znikąd i sama energia w próżni niewiele może zrobić.
"Einar od małego wychowywany jest w szacunku do zwierząt. Kiedy będzie wystarczająco duży będziemy mu wyjaśniać, w przystępny dla niego sposób, skąd pochodzi mięso. W naszym domu nie ma i nigdy nie będzie mięsa, więc Einar w domu na pewno go nie spróbuje. Chcemy wychować dziecko świadome, dlaczego nasze jedzenie jest takie, a nie inne. Chcemy go nauczyć, co jest etyczne, a co nie"
Chyba mój ulubiony cytat z tej wypowiedzi, "Chcemy go nauczyć, co jest etyczne, a co nie"- tysiące filozofów, przez tysiące lat zastanawiało się co jest etyczne a co nie, w sumie nikt nigdy nie doszedł do sensownych wniosków, każdy myślał inaczej, a tutaj jakaś pani z zaburzeniami osobowości chce uczyć, chociażby własne dziecko, co jest etyczne a co nie i mówi to tak jakby wiedziała to dokładnie. Pomijam już to że biedny dzieciak będzie miał od 3 roku życia prany mózg i wyrośnie z niego taki sam psychopata jak z matki.
"Nie szczepimy [syna]. Mamy to szczęście, że w Szwecji szczepienia nie są obowiązkowe. Tutaj wielu rodziców odmawia szczepień wiedząc, jak mogą być niebezpieczne"
Jestem ciekaw czy wiedzą jak niebezpieczne mogą być "nieszczepienia", jak ich dziecko złapie np zapalenie opon mózgowych wywołane przez pneumokoki będą wiedzieli...
"Nigdy nie przespał też żadnej nocy w swoim łóżeczku. Śpi ze mną w łóżku. Przykładamy dużą wagę do tego, aby wychowywał się w ciepłej i czułej rodzinie"
Jej mąż musi być super-szczęśliwy że zawsze śpią z dzieckiem, pomijając że rodzi to totalną patologię oraz powoduje że dziecko w późniejszym okresie życia będzie uzależnione od matki, będzie psychopatycznym wegańskim maminsynkiem, biedne dziecko.
A do tego:
"którzy bardzo często śpią razem z nami w łóżku. Oni są członkami rodziny"
Wprost fantastyczny absurd, jak z Monty Pythona.
Już abstrahując od tego wywiadu wegetarianie/weganie są najśmieszniejsi w swoim przekonaniu że nie jedząc mięsa powodują że jakieś zwierzęta nie będą cierpieć, ubojnie i tak będą zabijać tyle samo zwierząt bez względu na to że kilku ludzi (w skali świata, pomijając Hindusów, to jest kilku) będzie wolało jeść tofu i modyfikowaną genetycznie soję. Po za tym człowiek nauczył się hodować zwierzęta żeby nie musieć na nie polować, inne zwierzęta polują, my jesteśmy "trochę lepsi", nie wiem gdzie to cierpienie, zwierzęta sobie żyją, na normalnych hodowlach bez stresu (nie mówmy o patologiach, jakie zwykle przytaczane są w takich dyskusjach za argument), po to żeby później zostać, raczej bezboleśnie uśmierconym na pożywienie dla innych zwierząt(ludzi), to tak bardzo się nie różni od życia w naturze, jest sobie stado np antylop, całe życie muszą uważać na drapieżniki, a jak nie będą dość ostrożne to zostaną brutalnie uśmiercone przez lwa czy geparda, ten sam los, ale życie w hodowli jest łatwiejsze, człowiek pilnuje ich bezpieczeństwa, zapewnia im dobre pożywienie i opiekę medyczną. Zwierzęta nie mają świadomości wolności, własnego "ja" itp, dla nich liczy się tylko podstawa piramidy Masłowa, im w normalnej hodowli jest dobrze. Tego wszystkiego Weganie nie są w stanie zrozumieć, mimo że to takie proste.
Na koniec jeszcze wrócę do wywiadu:
"W szkole podstawowej zadano mi pytanie, czy wolałabym zabić człowieka czy świnię? Odpowiedziałam, że człowieka. Człowiek może sie bronić, świnia nie. Masę znajomych śmiało się ze mnie. A ja zdania nie zmieniłam do dziś…"
Jestem ciekaw czy tak sam by odpowiedziała na pytanie czy lepiej zabić jej syna czy jej psa, czy też by stwierdziła że jednak lepiej syna bo się może bronić. Pewnie by powiedziała "Ale to rodzina", jednak większość ludzi ma rodzina, natomiast u większości zwierząt hodowlanych (mięsnych) więzy rodzinne nie istnieją, lub są bardzo słabe, trochę dziwna ta etyka, nie sądzicie?
A już na samo zakończenie polecam 2 teksty:
http://www.polskatimes.pl/artykul/103863,wegetarianin-to-czlowiek-ktory-potrzebuje-pomocy,2,id,t,sa.html
http://www.polskatimes.pl/artykul/515981,nekrolog-kapuscianej-glowy,id,t.html
A więc zacznijmy egzekucję na braku podstawowej wiedzy pani weganki:
"Podstawowym jedzeniem Einara (jej syna- przyp. mój) do 11 miesiąca życia było moje mleko. Dopiero później zaczął bardziej interesować się jedzeniem"
Dla dziecka już około 5-6 miesiąca życia mleko matki jest jak woda, zawiera za mało składników odżywczych by dziecko mogło się nim najeść, nie ma też już wpływu na jego odporność, były nawet przypadki na zachodzie że dziecko karmione tylko piersią umierało zwyczajnie z głodu, zapadł nawet jakiś wyrok sądowny w tej sprawie. Co gorsze w dalszej części artykułu dowiadujemy się, że już ponad roczne dziecko, dalej na śniadanie dostaje tylko mleko z piersi, a dopiero po jakimś czasie faktyczne jedzenie.
"Nie podajemy mu żadnych suplementów. Nie dostaje też witaminy D3. Witaminę D czerpiemy ze słońca, na którym spędzamy tyle czasu, ile to możliwe"
Wcześniej ta pani mówi " Po ogólniaku rozpoczęłam filozofię, którą rzuciłam po 2 miesiącach… to nie było dla mnie", czytając powyższe zdanie dochodzę do wniosku że podstawówkę też rzuciła przed 6 klasą, bo to nie było dla niej. Witamina D3 owszem powstaje pod wpływem promieni słonecznych, ale tutaj mamy jakiś przedziwny kreacjonizm, powstaje ze słońca, z fotonów, czyli w gruncie rzeczy z niczego, ktoś ewidentnie nie doczytał że witamina D3 powstaje z 7-Dehydrocholesterolu, pochodnej cholesterolu, owszem pod wpływem UV, ale najpierw ten związek musi się w skórze znaleźć, a by się znalazł musimy najpierw mieć cholesterol. Wiem że to trudno zrozumieć niektórym, ale nic nie bierze się znikąd i sama energia w próżni niewiele może zrobić.
"Einar od małego wychowywany jest w szacunku do zwierząt. Kiedy będzie wystarczająco duży będziemy mu wyjaśniać, w przystępny dla niego sposób, skąd pochodzi mięso. W naszym domu nie ma i nigdy nie będzie mięsa, więc Einar w domu na pewno go nie spróbuje. Chcemy wychować dziecko świadome, dlaczego nasze jedzenie jest takie, a nie inne. Chcemy go nauczyć, co jest etyczne, a co nie"
Chyba mój ulubiony cytat z tej wypowiedzi, "Chcemy go nauczyć, co jest etyczne, a co nie"- tysiące filozofów, przez tysiące lat zastanawiało się co jest etyczne a co nie, w sumie nikt nigdy nie doszedł do sensownych wniosków, każdy myślał inaczej, a tutaj jakaś pani z zaburzeniami osobowości chce uczyć, chociażby własne dziecko, co jest etyczne a co nie i mówi to tak jakby wiedziała to dokładnie. Pomijam już to że biedny dzieciak będzie miał od 3 roku życia prany mózg i wyrośnie z niego taki sam psychopata jak z matki.
"Nie szczepimy [syna]. Mamy to szczęście, że w Szwecji szczepienia nie są obowiązkowe. Tutaj wielu rodziców odmawia szczepień wiedząc, jak mogą być niebezpieczne"
Jestem ciekaw czy wiedzą jak niebezpieczne mogą być "nieszczepienia", jak ich dziecko złapie np zapalenie opon mózgowych wywołane przez pneumokoki będą wiedzieli...
"Nigdy nie przespał też żadnej nocy w swoim łóżeczku. Śpi ze mną w łóżku. Przykładamy dużą wagę do tego, aby wychowywał się w ciepłej i czułej rodzinie"
Jej mąż musi być super-szczęśliwy że zawsze śpią z dzieckiem, pomijając że rodzi to totalną patologię oraz powoduje że dziecko w późniejszym okresie życia będzie uzależnione od matki, będzie psychopatycznym wegańskim maminsynkiem, biedne dziecko.
A do tego:
"którzy bardzo często śpią razem z nami w łóżku. Oni są członkami rodziny"
Wprost fantastyczny absurd, jak z Monty Pythona.
Już abstrahując od tego wywiadu wegetarianie/weganie są najśmieszniejsi w swoim przekonaniu że nie jedząc mięsa powodują że jakieś zwierzęta nie będą cierpieć, ubojnie i tak będą zabijać tyle samo zwierząt bez względu na to że kilku ludzi (w skali świata, pomijając Hindusów, to jest kilku) będzie wolało jeść tofu i modyfikowaną genetycznie soję. Po za tym człowiek nauczył się hodować zwierzęta żeby nie musieć na nie polować, inne zwierzęta polują, my jesteśmy "trochę lepsi", nie wiem gdzie to cierpienie, zwierzęta sobie żyją, na normalnych hodowlach bez stresu (nie mówmy o patologiach, jakie zwykle przytaczane są w takich dyskusjach za argument), po to żeby później zostać, raczej bezboleśnie uśmierconym na pożywienie dla innych zwierząt(ludzi), to tak bardzo się nie różni od życia w naturze, jest sobie stado np antylop, całe życie muszą uważać na drapieżniki, a jak nie będą dość ostrożne to zostaną brutalnie uśmiercone przez lwa czy geparda, ten sam los, ale życie w hodowli jest łatwiejsze, człowiek pilnuje ich bezpieczeństwa, zapewnia im dobre pożywienie i opiekę medyczną. Zwierzęta nie mają świadomości wolności, własnego "ja" itp, dla nich liczy się tylko podstawa piramidy Masłowa, im w normalnej hodowli jest dobrze. Tego wszystkiego Weganie nie są w stanie zrozumieć, mimo że to takie proste.
Na koniec jeszcze wrócę do wywiadu:
"W szkole podstawowej zadano mi pytanie, czy wolałabym zabić człowieka czy świnię? Odpowiedziałam, że człowieka. Człowiek może sie bronić, świnia nie. Masę znajomych śmiało się ze mnie. A ja zdania nie zmieniłam do dziś…"
Jestem ciekaw czy tak sam by odpowiedziała na pytanie czy lepiej zabić jej syna czy jej psa, czy też by stwierdziła że jednak lepiej syna bo się może bronić. Pewnie by powiedziała "Ale to rodzina", jednak większość ludzi ma rodzina, natomiast u większości zwierząt hodowlanych (mięsnych) więzy rodzinne nie istnieją, lub są bardzo słabe, trochę dziwna ta etyka, nie sądzicie?
A już na samo zakończenie polecam 2 teksty:
http://www.polskatimes.pl/artykul/103863,wegetarianin-to-czlowiek-ktory-potrzebuje-pomocy,2,id,t,sa.html
http://www.polskatimes.pl/artykul/515981,nekrolog-kapuscianej-glowy,id,t.html
Paweł Kukiz "Siła i Honor"- recenzja albumu.
Niedawno na rynku muzycznym pojawił się solowy album legendy polskiego rocka Pawła Kukiza, znanego z występów w zespołach Aya RL oraz Piersi, oba zespoły były w jakiś sposób ciekawe, pierwszy był niezłym przedstawicielem nowej fali/post punka, drugi natomiast był jednym z bardziej sprawnych prześmiewców postkomunistycznej rzeczywistości. Płyta "Siła i Honor" narobiła w mediach sporo szumu, mówiło się o rzekomym bojkocie wydawnictwa w stacjach radiowych (czy to prawda, nie wiem, bardzo rzadko słucham radia), pojawiały się opinię że Kukiz nagrał płytę skinheadzką i szowinistyczną, a nawet krążyły gdzieś w sieci ostrzejsze słowa pod adresem autora. Postanowiłem w końcu sam się przekonać co warty jest ten twór i czy opinie były uzasadnione.
Skoro od tego zacząłem, to muszę odpowiedzieć, nie. Te tezy były absolutnie wyssane z palca, płyta owszem ma wydźwięk nacjonalistyczny, ale w granicach rozsądku, treść nie bolała mnie tak jak się spodziewałem, teksty poruszają kontrowersyjne tematy, ale po wypowiedziach niektórych należało się spodziewać piosenek w stylu "Jarosław, Polskę zbaw", "Ruskie, wypierdalać!" lub "Zamach smoleński", takich rzeczy na tej płycie nie znajdziemy, nie ma tam także rasizmu, ani nawoływania do nienawiści. Jednak to by było na tyle chwalenia tego albumu, treść, pomijając czy się z nią zgadzam czy nie, nie jest wcale najgorsza, za to forma w jakiej nam ją podano woła o pomstę do nieba, albo do piekła (jak kto woli). Paweł Kukiz przez ostatnie kilkanaście lat coraz bardziej gorzkniał w otaczającej nas rzeczywistości, coraz silniej z błyskotliwego prześmiewcy stawał się brutalnym krytykiem, nie znajdywało to wielkiego odzewu w jego twórczości, chociaż słuchając "Płyty Pirackiej" zespołu "Piersi" (z roku 2004) można dostrzec już pewne kroki w tym kierunku, aczkolwiek dalej poprzeplatane satyrą na rzeczywistość. Przez kolejne 8 lat Kukiz "dojrzał" i zgorzkniał na tyle by zafundować nam swoją solową płytę, na którą miał pomysł, ale nie miał chyba środków. Teksty których treść już z grubsza omawiałem, są napisane bardzo nieudolnie, na siłę, jakby nie pisał ich Paweł Kukiz, który przez lata był bardzo zgrabnym tekściarzem, gdyby nie to że na płycie znajduję się "cover" utworu "Obława" Jacka Kaczmarskiego, nie było by na niej jednego w całości dobrze napisanego tekstu, chociaż np "17 września" miał ku temu pewne "predyspozycje", to jednak w pewnym momencie coś się chrzani, coś znowu siłowo, coś, coś, coś.... To jest jednak album muzyczny i wszystko dało by się przełknąć gdybyśmy muzycznie dostali coś ciekawego, tutaj też poczułem rozczarowanie, muzyka prosta, nudna, bez polotu, niektóre utwory powielają stare schematy wykorzystywane kiedyś, w dużo lepszych, utworach Piersi, czyli totalna nuda. Słabo napisane teksty i kiepski podkład, taka płyta nie może być uznana za dobrą, jakie treści by za sobą nie niosła, pan Paweł chyba nie odrobił lekcji z historii punk rocka, nie poszedł za przykładem Dead Kennedys którzy swoje poglądy rozpropagowali dzięki temu że grali ciekawą i nowatorską muzykę punkową, tym przede wszystkim trafiali do ludzi, których w następnej kolejności można zainteresować teksem, który dobrze napisany może nieść treść. Kukiz od razu przeszedł do końca, pominął muzykę, dobrze napisane teksty, przeszedł do treści, może jako manifest polityczny można uznać ten album za dobry, ale na pewno nie jako album muzyczny, chociaż przyznam że przykro mi to pisać, bo zawsze szanowałem i szanuję Pawła Kukiza, jako artystę i człowieka.
Ocena płyty 2/6
wtorek, 11 września 2012
Słowo na wstępie.
Straszne potwory i super pełzacze*, to magazyn lajfstaljowo-kulturalny, będą w nim zamieszczane moje artykuły, krytyki, polemiki, felietony, oraz inne twory dziennikarskie na przeróżne tematy, między innymi muzyka, filmy, sztuka, moda, motoryzacja, sport oraz co mi przyjdzie w danym momencie do głowy. Imał się będę tematów poważnych, mniej poważnych i zupełnie niepoważnych, w sumie o wszystkim i o niczym, ale mam nadzieję że z sensem.
*"Straszne potwory i super pełzacze" (Scary Monsters (and Super Creeps))- to moje wolne tłumaczenie tytułu płyty Davida Bowie z roku 1980. O Davidzie Bowie pewnie kiedyś popełnię jakiś wpis, albo nawet dwa.
Więc witam wszystkich i zapraszam do czytania.
*"Straszne potwory i super pełzacze" (Scary Monsters (and Super Creeps))- to moje wolne tłumaczenie tytułu płyty Davida Bowie z roku 1980. O Davidzie Bowie pewnie kiedyś popełnię jakiś wpis, albo nawet dwa.
Subskrybuj:
Posty (Atom)